piątek, 22 lutego 2013

O anatomii i "epizodzie puszczykowskim"

W ostatnich dwu tygodniach działo się dosyć sporo, w związku z czym czasu i chęci na pisanie bloga było niewiele, ale oto jestem z powrotem. I powiem szczerze kompletnie nie wiem od czego mam zacząć. Właściwie wszystko co chciałbym napisać wymagać będzie obszernego, wyjaśniającego wstępu i nie bardzo wiem jak się do tego zabrać. Niemniej jednak spróbuję, chociaż mogę się założyć, że za koślawą stylistykę i chaotyczny opis zdarzeń solidnie mi się oberwie. Zatem ad fontes!

W zeszłym roku po egzaminie z anatomii zostałem zmuszony do nagłego spowolnienia obrotów. Spowolnienia hmm... to nie najlepsze słowo, właściwie to wyhamowałem rozbijając się wręcz o ścianę. Spróbuj postawić się w mojej sytuacji Czytelniku. Anatomia wypełnia niemal wszystkie elementy otaczającej Cię czasoprzestrzeni. Ćwiczenia w prosektorium, potem jazda do domu i dalejże powtarzać materiał. Atlas anatomii służy Ci za poduszkę, podkładkę pod mysz i stolnicę. Jego kartki od ciągłego, gwałtownego przewracania, szarpania, pocierania brudnymi łapskami i nerwowego bazgrania po nich ołówkiem przypominają bardziej kawałki starych gazet niż kredową, błyszczącą świetność, którą były zaledwie półtorej roku temu. Omówienie dokładnego stanu podręcznika pominę, wspomnę tylko, że kiedy go kupowałem miał jeden tom, w tej chwili występuje w co najmniej siedmiu. Ostatni miesiąc przed egzaminem spędzasz na regularnych wizytach w prosektorium męcząc rozpadające się (ze względu na zużycie przez kolegów studentów) zwłoki. Wdychasz zapach formaliny, który nie dość, że podrażnia wszelkie śluzówki to jeszcze tak nieznośnie przypomina zapach świeżych pączków w cukierni. Nie zliczę godzin spędzonych na powtarzaniu półszeptem, jak mantrę, przebiegu kolejnych nerwów czaszkowych, tętnic, przyczepów mięśni, segmentów płuc, a ileż to wierszyków człowiek wymyślił żeby to zapamiętać, ileż historyjek. Moją ulubioną była bajeczka o żyle głównej dolnej, którą wymyśliliśmy wspólnie ze znajomymi podczas jednych zajęć. Kiedy teraz o tym myślę to chce mi się śmiać, ale przebieg pamiętam do dzisiaj. Potem przychodzi egzamin, stres jest niesamowity, no chyba że jesteś Gałą ( współlokator z akademika, którego podejście do życia jednocześnie mnie fascynuje i wkurwia i którego to podejścia czasami tak mu zazdroszczę) i w zasadzie wszystko Ci jedno czy zaliczysz tę kobyłę teraz, czy w wakacje. Półtorej godziny, 100 pytań testowych, potem dzień przerwy, jeśli zdałeś część teoretyczną czeka Cię egzamin praktyczny, oko w oko z asystentem. Czasami, jak ma się pecha to z profesorem, chociaż nie zadaje trudnych pytań to atmosferę grozy potrafi siać koncertowo. I wtedy kiedy ten cały pęd osiąga punkt kulminacyjny, kiedy przesiąknąłeś na dobre atmosferą Katedry Anatomii Prawidłowej, kiedy nie znasz już świata poza nią ( może trochę przesadzam, ale... lubię wyolbrzymiać) wszystko się kończy. Wychodzisz z prosektorium z tarczą. I co teraz? Co dalej? Nagle jest tyle wolnego czasu, z którym nie wiadomo za bardzo co robić. Przyznam się, że ja przeszedłem coś w rodzaju zespołu stresu pourazowego. W pierwszym tygodniu po egzaminie wyimprezowałem się za wszystkie czasy, wyspałem, najadłem ( pierwsze 3 semestry studiów pozbawiły mnie 10 kilogramów). Potem zaczął się kolejny semestr, a ja czułem się źle bo nie musiałem nic robić! Zapisałem się więc, razem z koleżanką z grupy Asią, do IFMSA - Międzynarodowego Stowarzyszenia Studentów Medycyny. Ogólnie jest to takie bagienko pełne kolesiostwa zawiązanego wokół atrakcyjnych ofert wyjazdów na praktyki zagraniczne. Żeby pomyślnie przejść rekrutację na takie praktyki trzeba zebrać odpowiednią ilość punktów przyznawanych za tak zwane "akcje" - pracę w ramach Stowarzyszenia. Ja wciągnąłem się w projekt organizujący pogadanki dla uczniów liceum, mające na celu poszerzenie ich świadomości zdrowotnej, szczególnie w zakresie profilaktyki czerniaka i szkodliwości palenia tytoniu. Dosyć szybko zauważyłem, że na szybki wyjazd to raczej szans nie mam, głównie dlatego, że do najbardziej interesownych osób nie należę, a i nagminne wciskanie swojej osoby w każdy możliwy kąt uważam za zbędne. Jako szeregowy członek stowarzyszenia będę więc jeszcze długo ciułać cenne punkty. Niemniej sama praca z licealistami bardzo mi się spodobała.

I dopiero teraz z czystym sumieniem mogę mówić o poniedziałku czwartego lutego. Całą ekipą pogadankowiczów zostaliśmy zaproszeni na gościnne występy w Puszczykowie. Dość dziwna lokalizacja bo w sumie zawsze zajęcia odbywały się na terenie Poznania, w którymś z zaprzyjaźnionych liceów. Ot 45 minut gadania, pokazywania slajdów, oczekiwania na grymasy obrzydzenia i ciche "ooooooh" kiedy rzutnik wyświetla co "ładniejsze", spowodowane czerniakiem narośla, wrzody czy inne dziury. Tym razem jednak mieliśmy spędzić w Puszczykowie aż 5 godzin!? Dlaczego? Odpowiedź brzmi: "Pani od śluzów".

W telegraficznym skrócie: "Panią od śluzów" nazywam kobietę, która współprowadziła fakultet z diagnostyki laboratoryjnej. Diagnostyka to w tym wypadku za dużo powiedziane. Sam temat badań laboratoryjnych i ich wykorzystania zajął profesorowi ( pomysłodawcy przedmiotu) zaledwie 1,5 godziny zajęć, pozostałych 13,5 dotyczyło tylko i wyłącznie naturalnych metod planowania rodziny i zgodnych z kościelnym nauczaniem metod kontroli i oceny płodności. Umierając z nudów i słuchając przesłodzonego tonu prowadzącej, która z iście fanatycznym zapałem opisywała wszelkie zalety naprotechnologii ledwie dotrwałem do końca fakultetu. Okazało się, że przyjdzie mi jeszcze raz mieć do czynienia z panią naprotechnolog, gdyż to ona właśnie zorganizowała pogadankę dla uczniów puszczykowskiego liceum. Umieściła nas ("swoje słoneczka") w sali apelowej liceum po czym stłoczyła w niej chyba 4 klasy. Szczęki (ściślej żuchwy) nam opadły, z tak dużą publicznością nie mieliśmy jeszcze nigdy do czynienia. Na szczęście razem z Asią stanowimy zgrany zespół i prelekcja przebiegła sprawnie, a uwaga z jaką słuchali nas uczniowie i ilość pytań które zadali bardzo miło nas zaskoczyła.

Po udanym występie w liceum musieliśmy jeszcze udać się do Bilbioteki Miejskiej w Puszczykowie, która jednocześnie służy miastu jako ośrodek kultury. Pojechaliśmy tam, ponieważ "Pani od śluzów" zorganizowała wielką kampanię promocyjną naszej akcji we wszystkich kościołach w Puszczykowie (sic!). Po takim wstępie trochę się zestresowaliśmy. Okazało się to niepotrzebne. Zamiast spodziewanych tłumów, naszej prelekcji przyszło wysłuchać jedynie 12 osób z czego 3 stanowili "Pani od śluzów", jej mąż (nazywany przezeń "mężyskiem" O_O) oraz dziennikarka z lokalnej gazety z aparatem(!). Narzekać za bardzo nie mogę. W nagrodę dostaliśmy mały koszyk pełen cukierków czekoladowych i darmowy, domowy obiad w domu organizatorki. W gruncie rzeczy warto było zagryźć zęby i puszczać mimo uszu natchnione uwagi na temat "silnego lobby w kierunku in vitro na naszej uczelni", zjadłem całkiem dobry posiłek i miałem co ze sobą zrobić w poniedziałkowe popołudnie no i ponoć pojawiłem się w gazecie...





czwartek, 31 stycznia 2013

Biblioteka i szpital.

           Tym razem trochę z innej beczki. Mniej na temat homeopatii, a więcej ogólnego utyskiwania na sprawy bieżące. Chociaż mała wzmianka musi się pojawić. W poniedziałek postanowiłem skorzystać z przywileju nauki w uczelnianej bibliotece albo jak kto woli Przybytku Lansu i Baunsu, bo chyba tak powinno się nazywać to siedlisko hipsterów wyposażonych niemal bez wyjątku w tablety i kwadratowe okulary. Czasami wydaje mi się, że nauka nie jest głównym powodem, dla którego do biblioteki ściągają tłumy studentów UM. Na pewno jest to dobra okazja do spotkania ze znajomymi, czy obejrzenia pierwszorocznych lasek. Przyznaję się bez bicia, że to drugie zdarza mi się nader często, bo też jest na co popatrzeć. Dlatego uważam naszą super-mega-hiper-nowoczesną książnicę za kiepskie miejsce do nauki. No chyba że ktoś zaopatrzy się w stopery i zamelinuje w czytelni twarzą do ściany lub wynajmie "Pojedynczy Pokoik Cichej Nauki" (wolę nazywać go Komorą Samogwałtu). Wygląda to jak kabina prysznicowa, stoi na środku korytarza, a ścianki ma z mętnego, białego szkła. Drzwi otwiera się magnetycznym kluczem, a wewnątrz znajduje się tylko biurko, krzesło i komputer. Uroczo prawda? No ale wracając do tematu. Ogarnięcie kolejnych partii materiału na zajęcia z patomorfologii wymusza na mnie wizyty w bibliotece, ponieważ akurat moja asystentka uważa, że wiodący podręcznik nie jest wystarczająco satysfakcjonujący. Problem  leży w jego niepolskim pochodzeniu. Polscy profesorowie wydali przecież swój, jakże ładnie (stylistycznie) po polsku napisany, jakże opasły, jakże trzytomowy kloc, któremu należy się szacunek. (Tym sposobem mogę uznać 130 złotych wydane w tegoroczne wakacje na zakup Patologii Robbinsa za wyrzucone w błoto.) Skierowałem się więc raźnym krokiem w stronę czytelnianych regałów z napisem PATOMORFOLOGIA i już miałem zagłębić się w alejkę w poszukiwaniu właściwego tomiszcza, gdy nagle mój wzrok przyciągnął napis na sąsiednim regale: MEDYCYNA NIEKONWENCJONALNA, poniżej podkategoria: HOMEOPATIA. Zatkało mnie. Że jak? Że tutaj? Po co? Trwało to chwilę zanim otrząsnąłem się z nagłej konsternacji, zwarłem na powrót ograniczające wejście do przedsionka jamy ustnej wargi i otarłem cieknącą po podbródku ślinę. Odszukałem wskazaną półkę i oczom moim ukazała się całkiem spora kolekcja książek i książeczek na temat homeopatii. Wziąłem do ręki pierwszą z brzegu. Schludna, pozbawiona obrazków, niebieska okładka z wypisanym tłustymi literami tytułem:

LECZENIE HOMEOPATYCZNE 
TOM I
Choroby Ostre

Przypomina naukowy podręcznik. Przejrzałem szybko spis treści: teoria homeopatii...zapalenia... nieżyt nosa... zapalenie spojówek... krwotoki, ropnie, urazy. O, to może być ciekawe: złamania?! Urazy gałki ocznej?! Takie rzeczy tez można leczyć tą metodą?! Tego bym nie przypuszczał. Ale po kolei.

Wstęp i teoria homeopatii zawierają kilkakrotnie powtórzone zdanie: "Homeopatia jest metodą terapeutyczną opartą na zasadzie podobieństwa, w której substancje lecznicze podawane są w małych lub w nieskończenie małych ilościach", jakby samo powtarzanie go miało nadać mu wiarygodności. Do tego kilka przesłodkich bzdurek na temat potwierdzonej badaniami skuteczności metody w leczeniu absolutnie wszystkiego, zwięzły opis samej metody przygotowania preparatu i troszeczkę kolejnych bajek o pamięci wody. Nihil novi sub sole. W książce zawarty jest pokaźny spis prac naukowych rzekomo potwierdzających tajemnicze właściwości inteligentnej wody. Musiałem to zobaczyć! Wśród gąszczu nieznanych mi nazwisk odszukałem jedno znajome, powtarzające się niemal w każdym spisie autorów: J. Bienveniste. Tryumfalny, szyderczy uśmieszek obmierzłego skrzata prześmiewcy wypełzł mi na twarz. Cóż domyślałem się tego. Jacques Bienveniste był autorem, rzekomo rewolucyjnej pracy na temat pamięci wody. W jego eksperymencie chodziło konkretnie o sprawdzenie skuteczności działania preparatów w rozcieńczeniu homeopatycznym. Stymulując bazofile ( w skrócie: krwinki białe(granulocyty) odpowiedzialne między innymi za rekcje uczuleniowe) swoim homeopatycznym preparatem na bazie przeciwciała IgE stwierdził wystąpienie ich reakcji - wydzielania histaminy (mediatora reakcji zapalnej). Wyniki opublikował w Nature w 1988r. Redakcja postawiła jednak warunek: magazyn zgodzi się opublikować pracę, jeśli komisja powołana przez redakcję będzie mogła powtórzyć eksperyment i skontrolować pracę laboratorium. Oczywiście wszystko okazało się być przekrętem lub co najmniej gigantycznym błędem w pomiarach. Naukowa reputacja J. Bienveniste legła w gruzach. Pomimo tego homeopaci do dzisiaj przytaczają jego błędne wnioski, by udowadniać swoje absurdalne teorie. Notabene badania pana Bienveniste były finansowane przez koncern BOIRON. Zaskoczeniem nie było też dla mnie fakt, że podręcznik wydało wydawnictwo Editions Boiron.

Opis leczenia poszczególnych dolegliwości jest wręcz bezczelny. Autorzy skupiają się jedynie na jednostkach chorobowych, z którymi organizm często sam świetnie sobie radzi. Wirusowe choroby górnych dróg oddechowych ( nieżyt nosa, zapalenie gardła, zapalenie zatok przynosowych), zapalenia oskrzeli. Nawet w dziale urazy, który tak mnie zdziwił na początku, cudowne metody koncentrowały się na "przyspieszaniu wchłaniania krwiaka lub odbudowy kości". Z kolei leczenie homeopatyczne urazów gałki ocznej tyczyło się jedynie tych spowodowanych przez "miękkie przedmioty", rozumiem przez to że chodzi raczej o niewielkie urazy i stłuczenia, które i tak same się zagoją.
Znalazłem jeszcze drugi tom dzieła zatytułowany "Choroby przewlekłe", ale nie miałem już siły go otwierać.

Polecam film dokumentalny stacji BBC na temat "odkrycia" Bienveniste. Do obejrzenia na YouTube w pięciu częściach.
Część pierwsza:

 ***
Tymczasem, od poniedziałku trwają też zajęcia kliniczne z interny. Tak się złożyło, że moja grupa odbywa je akurat w Klinice Intensywnej Terapii Kardiologicznej i Chorób Wewnętrznych, chociaż pacjentów cierpiących na choroby wewnętrzne w szerokim znaczeniu tego słowa jest tam raczej mało. Zdecydowaną większość stanowią pacjenci kardiologiczni. Nie narzekam, bo jakoś tak zawsze fascynowało mnie serce i w ogóle cała sprawa z krążeniem, osłuchiwaniem serca i EKG. Szczególnie zapis EKG wydawał mi się zawsze takim symbolem lekarskiej wiedzy. Jak to z falistych linii można wyczytać co też człowiekowi dolega? Jak na razie powoli uczę się, jak zbierać wywiad i przeprowadzać badanie przedmiotowe (fizyczne).  Przez większość czasu stojąc przy łóżku pacjenta czuję się tak: 




Poza tym jedyne, co umiem zrobić poprawnie, to przedstawić się. Dzięki bogom, atmosfera w szpitalu na Przybyszewskiego jest całkowicie bezstresowa, a asystenci wykazują się dużym zrozumieniem, liczę więc, że wkrótce uda mi się opanować choć trochę podstawy badania. No ale, zajęcia trwają dopiero 3 dni. Jest jeszcze całkiem dużo czasu na naukę.

Miało być mniej o homeopatii. Cóż, nie wyszło :)


sobota, 26 stycznia 2013

Potencjalizacja

Czym jest magiczna potencjalizacja homeopatyczna? Na czym polega ten zdumiewający proces, który ze zwykłej wody czyni potężną substancję wymiatającą z organizmu wszelkie choroby, przepraszam wzmacniającą wewnętrzną energię organizmu. W homeopatii bowiem, istnieje dziwny dogmat, według którego to nie choroba jest przyczyną zaburzeń w funkcjonowaniu organizmu, a rozstrój "siły życiowej". Czytanie tego zdania przyprawia o ból mózgu, ale tak to już jest w cudownych metodach - rozumem tego nie ogarniesz. Wracając do tematu. Żeby przywrócić równowagę mitycznej "energii życiowej" należy dać jej przysłowiowego kopa, podając substancję, która mogła wywołać zaburzenie (sic!) tylko w daleko mniejszym stężeniu, o czym pisałem już poprzednio. Przy ogromnych rozcieńczeniach w preparacie pozostaje jedynie czysta woda, o czym homeopaci od zawsze doskonale wiedzieli. W celu zamaskowania tego faktu powstał więc drugi, równie magiczny jak poprzedni, dogmat homeopatii. Otóż woda ma pamięć! Woda w jakiś cudowny, niewyjaśniony sposób "pamięta" o każdej cząsteczce, która kiedyś się w niej znajdowała i przyjmuje jej właściwości ( biorąc pod uwagę skalę zanieczyszczenia wód w dzisiejszym świecie jest to wizja raczej przerażająca). Ponadto wodę można zmusić do tego żeby pamiętała "bardziej". Jak? Poprzez potencjalizację.

Potencjalizacja ma za zadanie "nauczenie" wody nowej cząsteczki. Jak to się robi? Tu odpowiedź jest prostsza niż może się wydawać: potrząsa się. Należy wstrząsać fiolką z preparatem po każdym rozcieńczeniu, im bardziej rozcieńczona substancja tym mocniej należy wstrząsać. Kiedyś robiono to potrząsając kilkakrotnie w każdym kierunku ( od sie, do sie, i na boki :)). Istnieje również inna metoda polegająca na uderzaniu probówki z roztworem o elastyczne ciało stałe (dłoń!), ale jest mniej efektowna. Obecnie w laboratoriach znajdują się mieszadła mechaniczne, które robią to za nas. W związku z tym magia nabrała bardziej naukowego charakteru i łatwiej uwierzyć w skuteczność homeopatii. Kto zawierzyłby preparatowi, który należy wytrząsnąć odpowiednią ilość razy w określonych kierunkach, przecież to trąci jakimś zabobonem! Ale! Włożenie probówki do maszyny sprawia, że taka praktyka, jak to mówią Amerykanie seems legit.

Ostatnio wkurza mnie to i przeraża coraz bardziej. Na stronie gazeta.pl jest forum homeopatyczne, na którym pseudolekarze udzielają porad jak wyleczyć poszczególne choroby. Po przeczytaniu jednej z nich zmroziło mi krew w żyłach i postanowiłem zalogować się, odpowiadać.   Pomimo tego, że nikogo nie obrażałem, ku*wami nie sypałem, wszystkie moje posty usunięto, a profil zablokowano. Muszę się więc wyżywać tutaj. Jak tylko znajdę jakieś fajne "kwiatki" to wrzucę.
Dziękuję J. za korektę :) z góry. 

PS: Jeśli ktoś ma ochotę, polecam ten filmik:
http://www.youtube.com/watch?v=BWE1tH93G9U
Facet jest iluzjonistą, nie lekarzem, nie naukowcem, ale człowiekiem który myśli trzeźwo i zna się na "oszukiwaniu" ludzi. W bardzo prosty i przystępny sposób pokazuje jak działa homeopatia.

czwartek, 17 stycznia 2013

Kiedy zakładałem ten blog grubo ponad 4 miesięce temu, miałem nadzieję regularnie umieszczać w nim opisujące realia moich studiów wpisy. Początkowy zapał okazał się być słomianym, spłonął ogniem gwałtownym i jasnym, acz bardzo krótkotrwałym, grzebiąc pod stertami szarego popiołu resztki chęci do kontynuowania tego przedsięwzięcia. Czy mógłbym się jakoś usprawiedliwić? Zapewne tak, przecież tyle było zajęć, tyle testów, tyle wypełnionych bezproduktywnym wlepianiem oczu w sufit wieczorów... Pozostaje jednak pytanie przed kim i dlaczego miałbym się usprawiedliwiać, wszak tej witryny poza mną i tak nikt nie czyta. Ale! Dość już tej jałowej dyskusji z lustrem. Dlaczego postanowiłem na nowo zając się pisaniem? Przyczyna jest jedna i ma na imię homeopatia.

Nigdy nie wiedziałem na jej temat zbyt wiele poza ogólnikami. Niektórzy mówili, że leki homeopatyczne są wspaniałe o niesamowitych właściwościach i w dodatku nietoksyczne (miracle drug na miarę penicyliny), inni natomiast wieszali psy na każdym kto tylko wspomniał o tej metodzie. Ja sam zawsze odnosiłem się do niej sceptycznie, mając ją po prostu za wyszukaną formę placebo, ot nieszkodliwe narzędzie w ręku lekarza, który chce jakoś uspokoić pacjenta jednocześnie licząc po cichu na korzystny efekt. Moja rodzicielka natomiast uważała, że homeopatia jest w zasadzie czymś w rodzaju ziołolecznictwa i sięgała po leki homeopatyczne, gdy do białej gorączki doprowadzały ją nawracające choroby mojego dzieciństwa. Kiedy w końcu odporność małego chłopca nieco okrzepła i "wyrosłem" z chorób wieku dziecięcego, mama uznała to za niepodważalny sukces metody.  W ostatnim czasie przekonuję się, jak podłym oszustwem jest ta dziedzina "wiedzy" i bez wahania mogę zakwalifikować ją jako pseudonaukę o tej samej wartości co wróżbiarstwo, a jednocześnie jako zbrodniczy proceder praktykowany przez firmy farmaceutyczne, którego celem jest wyciągnięcie od chorych i często zdesperowanych ludzi ostatnich pieniędzy.

Zacznę nietypowo, bo nie od historii powstania homeopatii, a od technologii produkcji stosowanych w niej preparatów.

Homeopatia nakazuje leczyć pacjentów według zasady "similia similibus curantur"- podobne leczyć podobnym. Czyli rozumiem przez to, w swoim zapewne niegodnym pojęcia fenomenu tej oświeconej sztuki umyśle, że jeśli mam na przykład problem z poceniem się, to powinienem stosować odpowiednio przygotowany preparat, zawierający substancję, która to pocenie wywołuje, ale w niesamowicie małym stężeniu. Takie leki mogłyby niekiedy wydać się pacjentom niebezpieczne ( tym bardziej że jednym z powszechnie stosowanych leków w homeopatii jest "Arsenicum Album" co po łacinie oznacza po prostu arszenik, tlenek arsenu, tak: trutkę na szczury). Na szczęście leki homeopatyczne są całkowicie nietoksyczne, bezpieczne i w pełni akceptowane przez organizm. I z tym postulatem homeopatów zgadzam się całkowicie, bez żadnych zastrzeżeń. Dlaczego? Ano przygotujmy taki lek zawierający "Natrum Muriaticum".

Kroplę nasyconego roztworu soli morskiej względnie kuchennej, wszak to ten sam NaCl (po łacinie Natrum Muriaticum) wlewamy do fiolki i dodajemy 9 kropel czystej, najlepiej destylowanej wody. Następnie wstrząsamy fiolkę 1 raz uderzając o otwartą dłoń. Oto preparat o stężeniu 10^-1 (w symbolice homeopatycznej 1D) Najsłabszy z możliwych leków homeopatycznych, gdyż staje się on tym mocniejszy im bardziej jest rozcieńczony.
Następnie z powstałego roztworu pobieramy jedną kroplę, wlewamy do innej fiolki i dodajemy 9 kropli destylowanej wody, a następnie wstrząsamy uderzając o otwartą dłoń 2 razy ( mamy już 2D, shit is getting serious).
Podane czynności powtarzamy, za każdym razem wstrząsając o jeden raz więcej niż poprzednio. Wykonujemy tę pracę tak długo, aż uzyskamy rozcieńczenie 400D czyli 10^-400! Przy tak dużym rozcieńczeniu matematyczne prawdopodobieństwo natrafienia na cząsteczkę substancji aktywnej ( NaCl) w końcu robi się tak małe, że żeby faktycznie ją znaleźć trzeba by mieć roztwór w którym byłoby 10^400 cząsteczek, w tym jedną cząsteczkę poszukiwanej substancji. Roztwór musiałby mieć wtedy objętość większą od obserwowalnego wszechświata ! Co oznacza że od dobrych paru godzin przelewamy z jednej fiolki do kolejnej czystą wodę! Niezawierającą absolutnie żadnej, celowo wprowadzonej uprzednio do roztworu, cząsteczki chlorku sodu.

Cena jednej fiolki, JEDNEJ, "zawierającej" tę cudowną substancję, w ilości 4 gramów, wynosi w aptece 11 zł 19 gr. Wnioski pozostawiam czytelnikowi.

A oto kilka produktów które według homeopatów powinny znaleźć się w każdej domowej apteczce:
Przetłumaczę nazwy dosłownie z łaciny

Aconitum -  Tojad,
Allium cepa - Cebula zwyczajna,
Apis mellifica- Pszczoła miodna!?
Аrgentum nitricum - azotan srebra,
Arnica - Arnika górska,
Arsenicum album - arszenik biały (tlenek arsenu),
Belladonna - Pokrzyk, wilcza jagoda,
Bryonia - parzydełkowiec byronia (meduza),
Calcarea carbonicum - kamień (lub kreda calculus- kamień) węglowa,
Cantharis - Omomiłek szary ( owad),
Chamomilla - Rumianek,
Cimicifuga - Pluskwica ( roślina),
Cocculus - azjatycka roślina z rodziny miesięcznikowatych ( za wikipedią),
Colocynthis - Arbuz,
Eupatorium perfoliatum - Sadziec ( roślina),
Euphrasia - Świetlik ( roślina),
I inne.
Na pierwszy rzut oka wygląda to na interesujący zbiór surowców zielarskich z małymi dodatkami w postaci trucizn lub mineralnych proszków i nie wiedzieć czemu owadów. Jak w pracowni szanującego się alchemika lub średniowiecznego aptekarza. Nie ma się jednak co ekscytować, każda z tych substancji przejdzie podobny proces rozcieńczania, stając się w gruncie rzeczy wodą, alkoholem lub cukrem ( w zależności od tego w czym się ją "zawiesi") Szczerze mówiąc wątpię czy francuskie firmy farmaceutyczne produkujące te specyfiki (BOIRON i LABORATOIRES DOLISOS) w ogóle używają wymienionych substancji. Ja produkowałbym je z resztek surowców przeznaczonych na nośniki normalnych leków, zapewniając sobie dodatkową, łatwą kasę.

W następnym odcinku: Tajemnicze Potrząsanie, Magia w Twoim laboratorium czyli Homeopatyczna Potencjalizacja.

piątek, 14 września 2012

O autorze słów kilka.

                Kim jestem? Obecnie trudno jest określić samego siebie. Ja jestem przede wszystkim studentem i tym słowem zawsze się określam, gdy ktoś zada mi takie pytanie. Wieczny uczeń, bez doświadczenia zawodowego (no jeśli nie liczyć bezpłatnych praktyk w ramach studiów i kilku, a dokładnie jednego, epizodu pracy w sadzie, przy zbieraniu wiśni), syn swoich rodziców i brat swojej siostry, pochłonięty realizacją marzenia o ratowaniu życia i zdrowia ludzi. Po dwóch latach praktyki w roli studenta dowiedziałem się przede wszystkim, jak wiele będę musiał się jeszcze dowiedzieć i nauczyć, żeby w ogóle podejść do pacjenta, a co dopiero leczyć go. Bardzo szybko na własnej skórze odczułem prawdziwość sokratejskiej mądrości: scio me nihil scire. No, ale koniec patosu i zadęcia, piszę po to, żeby pokazać co tak naprawdę dzieje się wewnątrz tworu o szumnej nazwie Uniwersytet Medyczny, a przy okazji by pisząc, poznać co  właściwie siedzi mi w głowie i ( zapewne z nieuświadomionej potrzeby ekshibicjonizmu emocjonalnego) dowiedzieć się co inni o tym sądzą. Liczę na to, że znajdą się czytelnicy, którzy z chęcią mnie odpowiednio szybko "naprostują".